Ryszard Terlecki Ryszard Terlecki
2361
BLOG

Każdy reżim boi się ulicy

Ryszard Terlecki Ryszard Terlecki Rozmaitości Obserwuj notkę 31

 

 

W czasach PRL komuniści najbardziej bali się ulicznych demonstracji. Z własnych doświadczeń dobrze wiedzieli czym to grozi. W grudniu 1970 roku zdesperowani robotnicy Wybrzeża doprowadzili do obalenia rządzącej ekipy Gomułki. Gdyby jednak Gierek, który zastąpił Gomułkę, nie zdecydował się na wycofanie milicji i wojska z ulic Trójmiasta i Szczecina, skala buntu mogła okazać się trudna do opanowania. Najważniejsze pytanie, jakie zadawali sobie wówczas komunistyczni zbrodniarze brzmiało: czy wobec rosnącej liczby ofiar, wojsko i milicja nie odmówią strzelania do nieuzbrojonych demonstrantów? Czy nie przejdą na stronę protestujących?

PZPR miała więcej takich doświadczeń. W czerwcu 1956 roku poznańscy robotnicy rozbrajali żołnierzy, którzy nie stawiali oporu. Gdyby nie pancerna dywizja ze Śląska, mogło stać się tak jak na Węgrzech, gdzie uliczna demonstracja przerodziła się w ogólnonarodowe powstanie. Gdyby nie sowiecka armia, która zmiażdżyła opór, Węgrzy odzyskaliby wolność już w 1956 roku.

Gdy Jaruzelski wprowadzał stan wojenny, panicznie bał się ulicznych demonstracji. Wiedział, że poradzi sobie ze strajkami w izolowanych, pozbawionych łączności zakładach pracy. Ale gdyby „Solidarność” wyszła na ulice, reżim mógłby stracić kontrolę nad swoim wojskiem. Niestety, związkowi przywódcy wierzyli w magiczną moc strajków. A komunistom sprzyjał mróz – 17 grudnia do rozpędzenia demonstracji wystarczyły armatki wodne i strugi lodowatej wody.

Dzisiaj ulicznych demonstracji boi się Putin. Dobrze pamięta, jak w 1989 roku tłumy wychodzące na ulice obaliły sowiecką kolonię we Wschodnich Niemczech. Obserwował zwycięstwo Pomarańczowej Rewolucji na Ukrainie i upadek arabskich dyktatorów w Północnej Afryce. Wie, że wobec masowych protestów władza szybko staje się bezradna. Wie, że nawet upadek dyktatury w Syrii, masowo mordującej przeciwników, jest tylko kwestią czasu.

Tusk, któremu marzy się być polskim Putinem, także boi się ulicy. Demonstracje w obronie telewizji Trwam, organizowane w Warszawie, Krakowie czy Łodzi, albo marsze z okazji Święta Żołnierzy Wyklętych, jeszcze nie są zbyt niebezpieczne. Ale kiedy tłumy na ulicach zaczynają domagać się zmiany rządu, sytuacja staje się znacznie poważniejsza. Kiedy pod siedzibą premiera zbiera się dziesięć czy dwadzieścia tysięcy demonstrantów, można jeszcze mieć nadzieję, że to tylko niegroźny epizod. Ale co się stanie, gdy któregoś dnia przyjdzie pięćdziesiąt albo sto tysięcy? Co się stanie, gdy przeciwnicy aktualnej władzy poczują swoją siłę, a służby porządkowe, w coraz większej części sympatyzujące z demonstrantami, stracą ochotę do interwencji? Wtedy trzeba zacząć sprzątać biurka i palić niewygodne dokumenty.

Tusk już dawno przekroczył granicę, poza którą władza nie może oddać władzy, bo boi się, że zostanie rozliczona za swoje występki. Ekipa, która władzy oddać nie może, dopuści się każdego łotrostwa. A wobec tłumów na ulicach nie skutkują już wyborcze szachrajstwa czy kreowanie własnej niby-opozycji. Pozostaje tylko siła i pewnie niedługo zobaczymy bataliony policji, szarżujące na demonstrantów. A w finale – apele o pomoc z Europy i pospieszne ucieczki za granicę. Tak zwykle kończą się marzenia o władzy bez kontroli i bez ograniczeń.

Ryszard Terlecki    

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości